Kolejny dzień naszej wizyty na Maderze miał być sprawdzianem. Pierwszym testem okazał się wybór wypożyczalni aut, a co za tym idzie - również samochodu. Padło na dwuosobowego Smarta z automatyczną skrzynią biegów. Szczerze mówiąc, na początku dość sceptycznie podchodziłam do auta, który wyglądem przypomina chomika (Wam też?:)). Jednak kiedy pokazał swoją moc na stromych drogach, poklepałam go przyjaźnie po karoserii.
Kolejnemu testowi poddany był kierowca - nie oszukujmy się, niecodzienna to czynność skręcać kierownicę do oporu co minutę. Krętość i nachylenie maderyjskich dróg mogą napawać lękiem najwytrawniejszego drajwera. A już egzaminem można nazwać to, co działo się, gdy zaczynało zmierzchać - tym razem zdającymi były nasze nerwy. Ale o tym za chwilę...
Już na początku jazdy pomnik na rondzie zasugerował, że z wyprawy możemy nie wyjść bez szwanku...
Kto by jednak zwracał na to uwagę, widząc parę kilometrów dalej takie widoki:
Na tych "tarasach" mieszkańcy wyspy uprawiają bananowce, winogrona i trzcinę cukrową.
Przelotem polecieliśmy przez Cabo Girao, o którym do znudzenia pisałam ostatnio i Ribeira Brava.
Wypiliśmy kawę w Ponta do Sol, przy okazji zauważając, że skały, na których wznosiła się kawiarnia przypominają ludzkie twarze.
Zahaczyliśmy też o Calhetę, w której można poleżeć na jednej z niewielu na Maderze piaskowych plaż.
Po raz kolejny stwierdziłam, że minęłam się z powołaniem - powinnam była zostać botanikiem. Roślinność na Maderze każdego dnia mnie zachwycała.
Kolejnym punktem do zaliczenia było Paul do Mar. Gdyby nie uprzejmość tubylców, którzy powiedzieli nam, że wąska uliczka, w której ledwo się mieściliśmy jest nieprzejezdna stratowalibyśmy kawiarniane stoliki i miejscowych, siedzących przy nich od lat. Ale o tej ewentualności dowiedzieliśmy się dopiero później, co spowodowało salwy śmiechu :)
Powyżej pomnik słynnego rybaka.
I znów powrót na trasę. Tunele są na Maderze zjawiskiem powszechnym, te wyglądające jak jaskinie również. Nie zdziwcie się, jeśli okaże się, że wyjeżdżając z nich wasz samochód wjedzie pod wodospad.
Przy punktach widokowych zatrzymywaliśmy się wielokrotnie. By podziwiać wspaniałe widoki i skorzystać z WC (to tak od strony praktycznej). Później żartowaliśmy, że niektóre punkty widokowe powstały tylko po to, by właścicielom knajp napędzać turystów.
A tu już najdalej wysunięty na zachód punkt - Ponta do Pargo i tradycyjna zupa z tego regionu, robiona tylko z oliwy, jajka i chleba oraz aromatycznych ziół.
I nagle krajobraz zmienił się w pustynię.
Mieliśmy iść prosto na cypelek do latarni morskiej, jednak zobaczyliśmy dość ciekawe (i strome) zejście i uznaliśmy, że trochę adrenaliny nam nie zaszkodzi.
A tu już powrót na właściwą drogę - samotna wędrowczyni...
...mogła w końcu posadzić swoje cztery litery. ;)
I znowu spektakularne klify :) a w dodatku mieliśmy niespodziankę w postaci tęczy!
Jest i latarnia.
Zmiana miejscówki. Z pustyni przenosimy się najpierw do lasów tropikalnych, a za chwilę w tundrę. Jesteśmy na płaskowyżu w pobliżu Encumeady.
Jak widać - na Maderze znaki nie kłamią. Miały być krowy na drodze - są krowy na drodze. Za kilka minut przekonamy się, że skoro ktoś postawił znak "droga zamknięta" to nie ma siły; nieważne, że na mapie ma się ona w najlepsze i jest jedyną drogą łączącą południe z północą. Zamknięta to zamknięta.
Ale my nieświadomie jedziemy dalej. Zadowoleni z widoków i pustych dróg (to akurat był zły znak).
To już nie wyglądało za dobrze.
A to jeszcze gorzej - zwłaszcza, że na dole było prawie 30 stopni.
Obok drogi przepaść bez dna, a na drodze...
To była chyba najbardziej przerażająca chwila w moim życiu. W takich momentach włącza Ci się instynkt samozachowawczy i jedyne, co chcesz robić to zwiać. I przeżyć. Dużo by tu pisać o tym, jak bardzo byłam przerażona i co jeszcze czułam. Gdyby nie zimna krew kierowcy, wpis o spełnianiu marzeń na Maderze mógł pozostać ostatnim postem tutaj. Cóż, przynajmniej zdążyłam wykąpać się w oceanie ;)
Teraz już z tej sytuacji żartuję, wtedy jednak nie było mi do śmiechu i generalnie powstrzymywałam się, żeby nie zemdleć. Ale wszystko skończyło się dobrze :) Potem tylko sprawdziłam, o co chodzi z drogą E110. Okazało się, że jest nieprzejezdna od kilku lat (po powodzi), a kilka metrów dalej od miejsca, w którym zawróciliśmy, urywa się.
Smarcik dał radę!
A już wkrótce - relacja po wschodzie :)